Zażartowałem, że "siekierezada" to zjawisko duchowe, choć cielesne do bólu...
I umówiliśmy się znowu z Maciejem na stękanie motorową piłą, ściąganie drewna "Padżerakiem", cięcie i układanie w sągi... trochę cywilizacji i trochę pierwotnej roboty łapami, potem, flanelową koszulą... przez oganianie się od gryzących much i upału, co chciał się przysiąść w cieniu.
Jeszcze pies, co się chłodził w każdej sadzawce i śmierdzi bez skrępowania jak wojskowy koc, jeszcze trochę kowbojki z przyczepką, jeszcze telefonów naostrzenie to w jedną, to w drugą... żeby wszyscy co mają wiedzieć, wiedzieli, a pozostali nie zawracali głowy... i można było jechać na łąkę przy Brzozowym Wzgórzu.
I gadaliśmy... pięknie i zwyczajnie, niecierpliwie czekając, aż się zrobi "później", bo "później" miało być piwo w kamiennym kubku i kiełbasa na patyku.
Przyszła Hanka i wydłubała z lasu pierwsze prawdziwki, przyjechała Jagienka i skoczyła jeszcze po Stacha, który zadzwonił, że go z domu w świat nosi... Gadanie było jeszcze lepsze i zwyczajniejsze...
I wtedy zrobiło sie "później", grzyby się usmażyły i przez moment nawet ciekły po brodzie. Łąka najpierw przycichła i przestała drżeć, a potem zawirowała milionem świetlików...
Ziemia ciepła, ogień mądry, wiatr odsypiał weekendową hulankę... wszystko się pięknie złożyło. I wszystko trwalo tak chyba do drugiej nad ranem... duchowo i cieleśnie.
Tośmy posiekierezadowali...
Skomentuj
Upewnij się, że zostały wprowadzone wszystkie wymagane informacje oznaczone gwiazdką (*). Kod HTML jest niedozwolony.